wtorek, 12 listopada 2013

Spostrzeżenia emigranta czyli o życiu w dwóch językach

Jak to jest, kiedy mamy tylko jeden mózg a dwa języki ? To tak jakby dwie osobowości. Bo przecież każdy język jest inny kulturowo, w jednym trzeba być bardziej bezpośrednim a w jednym milszym. 

Tak jest z językiem angielskim w Anglii. Trzeba się tego nauczyć. Polacy są zazwyczaj postrzegani jako zbyt bezpośredni i aroganccy. Nie dlatego że tacy jesteśmy, tylko dlatego że nasza znajomość języka angielskiego jest tak jakby kulturowo nieprzystosowana do realiów życia. Pozwólcie mi to wyjaśnić na przykładzie. 

Kiedy prowadzimy rozmowę w języku polskim, może ona brzmieć na przykład tak: 
- Jak myślisz, dlaczego jesteśmy postrzegani przez anglików jako aroganccy  ?
- Bo używacie języka angielskiego w sposób zbyt bezpośredni.
- Na przykład ? 
- O to pytanie, które właśnie zadałaś jest właśnie przykładem tej bezpośredniości.

Wersja kulturowo"angielska" tej rozmowy powinna brzmieć:
- Przepraszam bardzo, czy byłabyś tak miła i powiedziała mi, jak myślisz dlaczego jesteśmy postrzegani przez anglików jako aroganccy ?
- Ależ proszę bardzo, bo używacie języka angielskiego w sposób zbyt bezpośredni.
- Ach dziękuje bardzo. A Czy byłabyś tak miła i podała mi przykład takiego bezpośredniego wykorzystywania języka angielskiego przez naszych rodaków ?
 - ....
Warto też upchać 'please' gdzie się da. :-) 



Ale powróćmy do pytania "Jak się żyje w dwóch językach" ? A no oprócz posiadania dwóch osobowości językowych ciekawie się żyje. Ciekawie i wesoło.

Wiele razy przekonałam się, że mózg czasem nie nadąża za językiem. Przykładowo, rozmawiam przez wiele godzin tylko po angielsku, wychodzę z pracy, dzwoni telefon, widzę na wyświetlaczu, że to mama, ale jednak odzywam się po angielsku i nie dlatego, że przed własną rodzicielką chce zaszpanować jaka to wielka "angelka" ze mnie. To z winy mózgu, który nie zdążył się przestawić na drugi tor. W drugą stronę jest tak samo. Po rozmowie z mamą, ktoś anglojęzyczny się mnie o coś pyta a ja odpowiadam po polsku " tak". Znów mózg nie wyrobił na zakręcie i nie nadążył za językiem.

Zauważyłam też, że jak mózg jest zmęczony, rozkojarzony czy zwyczajnie śpiący to zaczyna zwalniać obroty, a wraz z nim zwalnia język i wybiera pierwsze lepsze słowa. Robię herbatę, dziadek stoi obok. Mówię, "dziadku podaj sugar" , Że co ? " No sugar, nie wiesz co to" ... Albo jak się zapędzę lub emocjonuje czymś, to mówię np. Ja nie rozumiem takich ludzi, którzy mają dwóch mężów albo dwóch żon. 

Zauważyłam też, że mózg uśpił funkcję "rozwój" w stosunku do języka, którego używam rzadziej. Zwyczajnie nie uczę się nowych słów, niby tam gdzieś są, ale jak ich potrzebuje, to ganiam jak głupia po tym mózgu i szukam w każdym zakamarku.  Kiedy mieszkam z anglikami, mówię lepiej po angielsku i słabo po polsku, kiedy z polakami to na odwrót.

Na początku myślałam, że to wynika ze słabej znajomości językowej i że trzeba to przetrenować jakiś czas. Mieszkając z Polakami, chodząc do pracy i pracując po angielsku pierwsze 10 - 15 minut zmiany otoczenia to był szok dla mojego mózgu. Idąc do pracy rano musiałam wprawić w rozruch mój mózg aby zaczął rozumować po angielsku, a po powrocie do domu do Polaków identycznie potrzebowałam rozruchu na przestawienie się na język polski.  Po 6 miesiącach mieszkania z Polakami myślę, że ta sytuacja nic a nic mi nie pomogła. W dodatku zauważyłam, że mój angielski tylko się pogorszył, a mój akcent stał się bardziej polski (poprzednio miałam podobno skandynawski, po mieszkaniu w Finlandii). 


Co śmieszniejsze, mój cudowny mózg postanowił nie odróżniać z czasem co jest w którym języku. Opowiadam rodzicom po polsku o pewnym człowieku, który jest z Lebanonu. Co to jest Lebanon się mnie pytają? No jak co? Przecież kraj. Chyba chodzi Ci o Liban? I ten szok, kiedy mój mózg doznaje olśnienia, że jednak po polsku to to jest Liban a nie Lebanon.

Mózg potrafi też się obrazić, miewam takie momenty w życiu, że mój angielski albo obecnie polski się uwstecznia, tak na parę dni, albo nawet i  na cały tydzień. Uwstecznia się na tyle, że gadać mi się z nikim nie chce. Obecnie mieszkam z anglikami i łapię się na tym, że zaczynam mówić po polsku wolniej i potrzebuje czasu, aby wyrazić to co myślę. Ba, nawet nie rozumiem co ludzie do mnie czasem mówią po polsku. Nie wiem jaki jest powód, ot przychodzi samo i odchodzi samo. Takie mózgowe fochy.  

Mawiają, że w nocy mózg odpoczywa, ale nie mózg niespokojnej emigrantki. Czasami śnię po angielsku, czasami po polsku, a dla urozmaicenia, w śnie, polak do mnie mówi po angielsku, a koleżanka angielka po polsku. Śni mi się moje rodzinne miasto, ulice, budynki, kawiarnie, wszystko polskie, jednak po chwili wsiadam do taksówki typowo angielskiej i podaje taksówkarzowi adres domowy. Nie powiem, całkiem mi się takie sny podobają, odjechane całkiem są.


Mawiają też, że języka się nie da zapomnieć. Jednak mój mózg zarejestrował takie zdarzenie, nie u siebie ale u innego mózgu. Jeden polski mózg mieszka w Wielkiej Brytanii od ponad 10 lat z ograniczonym kontaktem z językiem polskim. Mój mózg zarejestrował, że ten inny mózg pewne rzeczy tłumaczy z angielskiego na polski dosłownie, które w polskim języku wydają się brzmieć dziwnie. No przynajmniej dla mojego mózgu. Na przykład mój mózg był dość poirytowany słysząc w trakcie rozmowy: Opowiedz mi o tym, opowiedz mi o tym i opowiedz mi o tym. W języku angielsku " tell me about it" nie brzmi tak irytująco dla mojego mózgu jak "opowiedz mi o tym", bo... jestem przecież w trakcie opowiadania.

Pewnie trochę was zanudziłam tymi wywodami, ale musiałam to sobie gdzieś spisać, żeby za następne 10 lat sprawdzić, jak ten mój mózg sobie  radzi z dwoma językami, bo to, że radzić sobie musi, to jest pewne. Taki już los mojego mózgu, że musi "robić" na dwa języki. Wybaczcie za wszelkie niegramatyczne i niestylistyczne sformułowania, gdyż mój mózg jest obecnie na etapie zmiany angielskiego na polski i coś mu to opornie idzie.


 

czwartek, 4 lipca 2013

Przemyślenia z imigracji i jak to jest w Londynie

Czasem mam taki dół. Myślę sobie ja - imigrant. Odcięty od kraju, od rodziny, od znajomych od wszystkiego. I tak sobie myślę po co ja to robię, na co mi ? Czy typowy model życia - mąż, dzieci, dom- mi nie wystarcza ? A no nie. 

Ostatnio po rozmowie z kilkoma osobami i filozofowaniu na ten temat odczułam pewnego rodzaju ulgę. Przecież to że tak myślę, to wynika tylko i wyłącznie z nacisku społeczeństwa i ról społecznych. Jestem wolnym człowiekiem, który może robić z życie to co chcę, kreować to w taki sposób jaki chce. Czy zostanę czy wyjadę, czy nic nie zrobię to moje szczęście. 

Rozmowa z pewnym człowiekiem mi to uświadomiła. Analizował on swoje życie mówiąc, co osiągnął do dnia dzisiejszego. Nie ma żony, nie ma dzieci, nie ma willi z basenem, ale ma doświadczenia, poznał tylko cudownych ludzi, podróżował, zdobył tyle doświadczenia zawodowego międzynarodowego. To coś szczególnego. To dar - rzekł, ciesz się z tego że i ty tak masz. Bo to naprawdę coś cennego. Przynajmniej dla Ciebie.

Ciekawy sposób patrzenia na świat, pomyślałam. I tak zamiast się zamartwiać tym co inni powiedzą, co robię, czego nie robię, postanowiłam cieszyć się każdą chwilą w tym życiu. Czy to dobra czy zła do czegoś prowadzi. Bo tak naprawdę nigdy nie może być dobrze ciągle. Bez przykrości nie znalibyśmy smaku szczęścia, a po burzy zawsze wychodzi tęcza, w naturze jest równowaga. Trzeba być cierpliwym. Nigdy nie wiadomo. A czas ucieka, zamiast marnować go na nerwy, historie i teorie ludzi, lepiej przeżyć to tak jak się samemu myśli, co się samemu chce osiągnąć.


Na rodzinę zawsze przyjdzie czas. A kto wie czy nie szybciej niż się myśli. 

London jest specyficznym miejscem. Ludzie się tu czują bardzo samotni, szczególnie mężczyźni zauważyłam. Ale z takim przemieszaniem kulturowo-rasowym to nie trudno się dziwić. Ludzie są ciekawi inności, ale po jakimś czasie chcą swojego, a "swoje" jest bardzo ograniczone. Szczególnie w mieście gdzie relacje są strasznie powierzchowne, ludzie nie dbają o znajomości do tego stopnia w jakim robi się to w mniejszych miejscach czy miejscowościach.
Ma się takie poczucie, że jutro się pozna kolejne milion osób, jaki jest sens utrzymywania relacji z tą czy tamtą.Anglicy mają chyba to wbudowane w DNA takie zachowanie, raz Cię znają raz nie. Ale wychodzi na to że inni też tak mają. 

Zauważyłam to też na swoim przykładzie. Zaczęłam zwiedzać to miasto, chodząc, jeżdżąc. Samemu. Samemu można się oddać podziwianiu, iść tam gdzie się chce, zgubić się samemu i odnaleźć się samemu. I też można więcej ludzi poznać samemu. Ludzie są bardzo otwarci i zagadują na każdym kroku. Można się dużo od nich dowiedzieć o kulturze, o życiu, o ich zawodzie, o pochodzeniu. Na całodniową podróż rozmawiałam czy poznawałam średnio 8-10 osób. Chodzenie z mapą jest niebezpieczne. Wtedy prawie każdy się Ciebie pyta " Zgubiłaś się" ? "Pomóc Ci ? " Heh. Nie dziękuje. 

Nie uniknęłam też pytań wiecznie tych samych.
- Skąd jesteś ? Zazwyczaj jestem z Hiszpanii z Polski albo ze Skandynawii wg moich rozmówców.
- Masz specyficzny akcent - Nie możesz być z Polski, nie masz polskiego akcentu hahah.
- Ile masz lat ? -  20, 23, góra 25 . Ach jestem wiecznie młoda. 

- Jak to możliwe, że jesz takie tłuste jedzenie i jesteś taka chuda ?  To mi uświadomiło, że jedzenie jest tutaj naprawdę tłuste i nie zdrowe. Nauczyło mnie to sprawdzać składu tłuszczu węglowodanów i innych. Niektóre sklepy nawet mają taki kod jak z sygnalizacji świetlnej. Np zawartość tłuszczu w paczce czipsów przy tym czerwona kropka, ilość soli - pomarańczowa,coś innego - zielona, coś innego- inny kolor z tych trzech. I tak jak jakiś produkt ma za dużo czerwonych kropek oznacza, że Cię utuczy. Heh. Dobrze wiedzieć zanim się utyło. 

- Inne często zadawane pytanie brzmi - Czy wyszłam już za mąż ? Nie czy mam chłopaka, nie czy jestem zaręczona chociaż, od razu czy wyszłam za mąż ?

I tak mogę poznać tylu ludzi, niektórzy nawet chcą numer telefonu, ale tak naprawdę nie wiem po co. Bo i tak nigdy się potem nie kontaktują. A nawet jak się kontaktują to mija taki czas, że ja już nawet nie pamiętam kto to był. Bo skoro tyle ludzi na co dzień poznaję, nie jestem w stanie. A tym bardziej skoro mam problem zapamiętywaniem imiona już w ogóle imion innych narodowości.

Co mnie najbardziej przeraża, to wszech obecne istnienie narkotyków tutaj. Jak się jest tego nieświadomym to może dobrze a może nie, ale ja się kompletnie na tym nie znam. Jednakże ludzie którzy się znają, potrafią zauważyć prawie w każdym w niektórych miejscach jeśli ktoś spożył coś. To jest tragiczne, muszę się nauczyć tego rozpoznawać. Ostatnio nawet poznałam kogoś i typowa gadka - Skąd jesteś? - Z Polski. - Aaaa... To fajnie, ostatnio dostałem jakąś pigułę od takiego polaka, macie dobry towar. WTF ... ?!! Tragedia, myślę sobie.

I dopiero teraz, średnio po 6 miesiącach mieszkania w tym mieście, kiedy już się w miarę zaadaptowałam i wiem gdzie są niektóre rzeczy i jak wrócić do domu w dzień i w nocy mogę zacząć się bardziej przyglądać rożnym zjawiskom. Życie ludzi nigdy nie przestanie mnie fascynować.

W najbliższym czasie zamierzam się przyjrzeć zjawisku kodów pocztowych w Londynie. Ma to podobno ogromne znaczenie gdzie się mieszka. Można człowieka zaszufladkować, może zrobię taki test, i jak już się rozeznam w tych kodach, to zacznę się przedstawiać, że jestem z takiego albo takiego, żeby sprawdzić reakcję i o co w tym wszystkim chodzi. Na razie tylko wiem, że jest podział na bogate i biedne, trendy i nudne dzielnice. Każda dzielnica coś oznacza.

I tyle z moich przemyśleń na dziś, w ten piękny słoneczny dzionek :-)

niedziela, 16 czerwca 2013

Zachodni Standard

Po jakimś czasie zamieszkiwania za granicą mam takie uczucie, że chciałabym wrócić do domu i sprawdzić jak to jest... Tak na parę dni na tydzień może.

I tak sobie myślę, że za każdym razem moje odczucia są identyczne. Tak samo się czułam jak mieszkałam w Finlandii , i podobnie mam jak mieszkam w Anglii.

Wielokrotnie słyszy się o zachodnim stylu życia, o zachodnim standardzie ale są to tylko takie słowa, których zazwyczaj chyba nie rozumiałam. Różnica pojawia się właściwie wtedy, gdy wybiorę się na trochę do domu, bądź zetknę z kimś kto przyjedzie z Polski.

Do końca jeszcze tak nie wiem czym jest ten zachodni standard. Ale parę dni temu miałam znowu to samo uczucie. Poszłam na pewne szkolenie, warsztat. Przyjechała delegacja z Polski, z Krakowa.

Standard szkolenia był ...polski.
Nie było długopisów, ani kartek do pisania, była kawa i herbata a na lunch poszliśmy do.... pizza hut na koszt własny :-) Nie było notatek ani możliwości dokupienia pewnych rzeczy dostępnych zazwyczaj na tego typu szkoleniach.

No cóż, sobie pomyślałam. Polski naród jest oszczędny i zawsze był oszczędny. Każdą złotóweczkę w kieszonkę chował. Czego by się tu spodziewać.

Ale skoro rzecz się dzieje w Londynie, skoro się za tą rzecz zapłaciła to wyobrażałam sobie przynajmniej, że :
- powinny być zapasowe długopisy,
- zapasowe kartki do pisania
- zarezerwowane miejsce w fajnej restauracji z posiłkiem wliczonym w cenę,
- jakieś notatki czy ładnie przygotowany skoroszyt z warsztatów,
- jakieś owoce warzywa, mini kanapki czy cokolwiek małego do przekąszenia podczas przerwy kawowej.

No cóż.... Nie spełniło to spotkanie moich oczekiwań, oprócz treści merytorycznych. Ale to zdarzenie dało mi do myślenia. Jak bardzo się zmieniamy tkwiąc w innej kulturze w innym standardzie. Mając zupełnie inne przekonania. Zmieniając je pod wpływem przeżyć i doświadczeń z innej kultury.

To takie smutne pomyślałam. Znam wielu, którzy mieszkają w tym kraju wg polskiego standardu nadal. Ale smutne jest to, że w momencie gdy mam ochotę wrócić i zobaczyć jak to jest. Okazuje się, że jest nooo... inaczej, jeszcze zanim dotrę do swojego kraju.

Zabawna sytuacja się zdarzyła na tym spotkaniu także z tablicą. W sali była tablica interaktywna, po której można było pisać specjalnym pisakiem. Ale pani prowadząca chyba była taka zestresowana, że wielokrotnie mówiła, że mogłaby coś napisać, ale nie ma tablicy. I też wielokrotnie ktoś jej podpowiadał, że to jest taka tablica, można wyświetlać tekst z rzutnika i jednocześnie na niej pisać. No cóż... Chyba zbyt zaawansowana taka technologia dla naszej pani :-)

I tak jakoś mnie takie rozmyślenia wzięły...

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Anglia Anglii nie rowna

Po jakims czasie mieszkania w Sheffield, wrocilam do domu, do Polski aby odpoczac psychicznie i zreperowac wszystko co zostalo nadpsute.

I co zauwazylam? Wracajac z Finlandii moje pierwsze wrazenia byly w stylu' O jaa.... Dlaczego ja tu musze wracac, do tego nieorganizowanego swiata, okropnego powietrza i mieszkania z rodzicami'.
Wracajac z Sheffield myslalam ' O jaaa... jak dobrze byc w domu, w cieplutkim pokoju,posrod cywilizacji'

Na podstawie tych moich odczuc, mysle ze jakby postawic Finlandie i Anglie(choc w tym przypadku Sheffield) to mozna by powiedziec ze leza po dwoch przeciwleglych stronach w komforcie zycia. A Polska jest tak gdzies po srodku.

W Sheffield sie mieszkalo tak sobie, domy jak z epoki kamienia lupanego,jeden gorszy od drugiego. Komfort zycia do ktorego bylam przyzwyczajona, zostal zmieniony o 360 stopni.



Jak bylam mala zawsze chcialam byc ksiezniczka i mieszkac w zamku. Gdy doroslam to marzenie sie spelnilo. Mieszkalam w zamku, bylam ksiezniczka noszona na rekach, wozona prywatnymi powozami (taksowkami), karmiona. Tylko nikt w dziecinstwie mi nie uswiadomil, ze w zamkach jest lodowato, bo kamienie nie trzymaja ciepla, a ksiezniczki sie chlodno i oschle traktuje.

W dodatku legenda magicznego kraju, z magicznymi sklepami i bankami calkowicie prysnela. Kraj w ktorym mieszka najwiecej obcokrajowcow, wydal sie najbardziej im nie przyjazny. A przynajmniej Sheffield.

W dodatku co jakis czas slyszalam od miezkancow  'Czy ty jestes stad ? Bo masz taki London Look'

London look? O co im chodzi sie zastnawialam. Jaki London look. I tak sobie nad tym myslalam i sie zastnawialam.

Kiedy przeprowadzilam sie do Londynu to dopiero wtedy to pytanie nabralo sensu.
Nawet mamy taka reklame w Polsce 'Rimmel- get the London look'. Zawsze wydawala mi sie bezsensowna. Teraz dosszlam do wniosku ze ten London look to jest cos pozadanego przez tutejszych mieszkancow.

Ale co to jest wlasciwie ten London look ? Nic wiecej jak sposob ubierania sie, wyglad. Sklasyfikowalabym go jako normalny Polski, elegancki codzienny wyglad kobiety. Bo trzeba przyznac ze Polki sa bardzo eleganckie. Anglicy tacy nie sa. Obcokrajowcy ktorzy tu dluzej mieszkaja tez tacy nie sa, asymiluja sie z kultura angielska, polegajaca na wlozeniu na siebie byle czego, w najrozniejszych kolorach i stylach. Ubranie futra do klapek, albo adidasow do plaszcza bez wzgledu na pore roku i aure. Co wiecej nie dziwi to nikogo ze latem ludzie chodza w kozakach a zima w krotkich rekawkach i klapkach, panuje wolnosc stylow i kolorow. A ze nie jest to gustowne dla oka to juz inna sprawa.


Zbierajac rozne opinie na temat Anglii, i zastanawiajac sie czy wszystko tutaj wokol jest takie jak Shefield dowiedzialam sie ze Londyn to nie jest Anglia - sami tu obcokrajowcy, a mniej anglikow.Toz to majac w glowie ten swoj London look, doszlam do wniosku ze skoro moj look nie nadaje sie na Sheffield to moze sie wpasuje w londynski. Zatem postanowilam zapoznac sie z Londynem.






piątek, 19 kwietnia 2013

Tak zwana kariera w korporacji...

Ostatnio przeczytałam gdzieś, że

" im bardziej pchasz się w górę, tym więcej dostajesz po głowie. Wydawało mi się, że jeśli mam pasję i jestem ambitna, jestem w stanie osiągnąć sukces..okazałam się jednak być naiwną..Showbiznes to trochę taka brama, jeśli chcesz ja przekroczyć, zaczynają do Ciebie strzelać. Trzeba być człowiekiem z żelaza." 

No i cóż można powiedzieć że to cała prawda.


Od zawsze chciałam pracować w korporacji. Od czasu moich wojaży zagranicznych zawsze sobie myślałam jak to fajnie byłoby współpracować z obcokrajowcami. Jak to fajnie podejmować wyzwanie usiłowania zrozumienia obcokrajowców i ich kultury zachowania. Wydawało mi się, że korporacje międzynarodowe są do tego przystosowane, mają różne programy, wiedzą co robią.

Bazując na moim doświadczeniu z życia, studiów i pracy w Finlandii uważałam, że ludzie którzy mają styk z obcymi kulturami są do tego przyzwyczajeni. Och jak bardzo się pomyliłam.

Jak na ironie losu w kraju w którym istnieje chyba najwięcej obcokrajowców w Europie ludzie wydają się najbardziej nie przystosowani, nie przyzwyczajeni. A w dodatku zamiast szerzyć zrozumienie dla odmienności zdania, wyglądu , kultury raczej się poszerza nienawiść i dyskryminację. W gazetach występują artykuły z chwytnymi nagłówkami i komentarzami : Rumuni znowu opanowali centrum miasta! Mieszkają na trawie, trzeba ich wykurzyć!

Nie przyjechałam tutaj tak jak wielu, z braku pracy, z poszukiwania lepszego życia. Przyjechałam tutaj na zaproszenie samej firmy dla której pracowałam w Polsce. Jakby się mogło wydawać spełnienie marzeń. Rozpoczynając karierę w korporacji w rodzimym kraju po dość krótkim czasie "awansowałam". Ile to ludzi mnie za to znienawidziło, było mi gotowych wbić nóż w plecy z zazdrości. Starałam się tym nie przejmować. Wiedziałam jak jest u nas w kraju, że każdy pod każdym kopie dołki, z taka utopijną wiarę w dobro człowieka starałam się tego nie zauważać i dalej robić swoje.

Można powiedzieć, że od początku wszystko było źle, źle zaplanowane, źle zorganizowane. Starałam się i tego nie zauważać i dalej brnęłam w to co mi zaoferowano. Nikogo do pomocy. A w dodatku gigantyczne nieporozumienie co do roli jaka będę wykonywać.

Firma uważała, sądząc po moich umiejętnościach, doświadczeniu, że przyjeżdżając do nich odmienię ich los. Z miesiąca na miesiąc widziałam jaki tam absurd i anarchia panuje. Jeszcze bardziej absurdalne wydawało mi się to, że sami są w stanie przyznać się do tego, że głęboko wierzyli, że odmienię ich nędzny los. Wykorzystując mnie oczywiście jak jakiegoś niewolnika.

Po pewnym czasie zauważyłam taka tendencję, że Anglicy robią o jakieś 80% rzeczy mniej. Obcokrajowców się po prostu bardziej wykorzystuje no i a co tam taka Polka, ona będzie się cieszyć ze wszystkiego.

SZPIEGOSTWO
Wydaje się ze, ludzie od dawien dawna są przyzwyczajeni do szpiegowania i uznają to za coś naturalnego. Na osiedlach panuje  tzw " Neighbourhood watch" i wszyscy na siebie kapują. W szkole dzieci są podpuszczane aby skarżyły na siebie, jeśli krzywda się w domu dzieje to by dzwonili na specjalna linie pomocy. Na ulicach wiszą plakaty " Zapłać 3 funty, zrzuć się na wypłatę dla pomocnika" i hasło reklamowe z dzieckiem w tle..'  w końcu znalazła odwagę by zadzwonić i powiedzieć co się w domu dzieje" 

I tak mnie także dotknęła inwigilacja. Byłam szpiegowana 24 h na dobę. W domu przez współokatorkę. W pracy przez przełożoną. Zostałam obdarta z prywatności. Starałam się to jakoś zaakceptować, bo już wcześniej słyszałam, ze niektórzy mają inne poczucie prywatności. Każdy mój  mail był przeglądany, wydaje się każdy moment obserwowany, moje samopoczucie z minuty na minutę rejestrowane, rozmowy telefoniczne podsłuchiwane. Czy to w pracy czy to w domu. Czy to nawet na Facebooku. Dziwiło mnie, że gdy było mi smutno, tak po prostu beż żadnego powodu i wstawiłam sobie smutną minkę na Facebooku, właścicielka mieszkania pomimo, że nie miała dostępu do mojego Facebooka była informowana przez kogoś innego, że czuję się źle i że trzeba się mną zająć. I zaraz mnie wołała na rozmowę.No masakra jakaś!

Z jednej strony wydaje się to być pozytywnym zachowaniem, bo niby ktoś dba stara się pomóc itp. Ale skoro każdy moment mojego życia jest rejestrowany to do jasnej ciasnej gdzie tutaj jest miejsce na moją prywatność na przeżywanie emocji w samotności. Taka jest dola człowieczeństwa. Jak chce sobie popłakać to czasami chce sobie popłakać i tyle!



CZY MY MIESZKAMY NA DRZEWACH ?
Na powitanie dostałam instrukcję użytkowania czegokolwiek. Nauka zdejmowania butów przed tym jak się wchodzi do mieszkania, jak używać pralkę, jak używać ciepłej wody do kąpieli. Pokornie znosiłam robienie ze mnie idioty, który chyba żyje na drzewie a nie w cywilizowanym kraju. Nie było dla mnie miejsca w lodówce, nie było dla mnie miejsca w szafkach. Nie mogłam nawet szafek dotknąć bo właścicielka trzymała swoje 3 rowery na środku kuchni. Żeby dostać się do szafek trzeba było je przesunąć. Okazało się, że nie mam prawa dotykać rowerów bo jestem nieczysta. Nie mam prawa dotykać niczego bo właścicielka dostawała białej gorączki. Byłam traktowana jak taki insekt, który się nie potrzebnie pałęta. Dlatego po jakimś czasie postanowiłam zrezygnować z użytkowania kuchni i pokoju gościnnego czy czegokolwiek co by mogło wywołać złość u mojej Pani. Nie kupowałam jedzenia, nie używałam kuchni w domu. Starałam się zjadać posiłki w pracy, kupowałam mrożonki i tam odgrzewałam. Czasami zostawałam dłużej wiedząc, że w domu nie ma możliwości takiej. Co najważniejsze starałam się nie narzekać bo myślałam, że tak musi być.

Szukałam sobie mieszkania, starałam się schodzić mojej Pani z drogi ale nie do końca mi się udawało. Pewnego razu nawet starałam się powrócić do przygotowywania posiłków w kuchni w domu, ale jak kupowałam coś i wsadzałam coś do lodówki to zostało to objęte natychmiastowych wyrzuceniem z lodówki bo moja Pani nie miała miejsca na swoje produkty, których było miliony. I nie interesowało ją to, że ja chciałabym chociaż 20 cm kwadratowych w tej lodówce.

W domu było zawsze zimno, wręcz lodowato szczególnie gdy padał deszcz. Siedziałam po pracy ciągle pod kołdrą i pod kocem i tak samo też spałam. Szczyt mojej wytrzymałości nadszedł, kiedy wróciłam pewnego dnia do domu i nie znalazłam mojego koca w moim łóżku, co oznaczało, że zaraz zamarznę. Zastanawiałam się co się z nim stało. Przypadkiem przechodząc przez pokój z wiszącym pranie zauważyłam go tam. Był mokry! Nici z ogrzania się. Myślałam, że zwariuje. Siedząc w grubych swetrach było mi tak zimno, że zastanawiałam się jak ludzie mogą funkcjonować w takich warunkach. Zdjęłam koc z suszarki rozzłoszczona, że moja Pani jest w stanie wejść do mojego pokoju i grzebać mi w łóżku zabrać mój koc i bez pytania go wyprać. No gdzie jest jakakolwiek prywatność się pytam ? Może powinnam tam moje majtki brudne też zostawić, to chciałaby je wyprać.... Postanowiłam nie robić o to awantury bo przecież muszę być grzeczna. Ale nie!! Moja pani przyszła do mnie po jakimś czasie i krzyczy na mnie gdzie ukradłam jej koc!!! No tak bo przecież Polacy to złodzieje... Dlaczego ukradłam jej koc. Ja na to, że dlaczego ona wyprała mój koc, dlaczego w ogóle weszła do mojego pokoju i wyjęła go z łózka!! Co się okazało, ona miała taki sam ale nie znalazła go w swoim łóżku, wiec wlazła do mojego pokoju i zobaczyła ze tam leży i pomyślała, że to jej.
Ochhhhh.... Ochhhh.... No myślałam, że się zastrzelę. Co to jest w ogóle za traktowanie do jasnej choinki. Jakieś wyzywanie mnie, branie moich rzeczy. Jedyną rzeczą o której wtedy myślałam było wyprowadzenie się stamtąd jak najszybciej byle gdzie.


PORAŻKA NIE TAKA ZŁA
I tak to oto moi drodzy czytelnicy zapoznałam się z tym cudownym krajem od tej negatywnej strony, po to aby po jakimś czasie zapoznać się z pozytywną :-)

Po całkowitej porażce w każdym wymiarze życia, nadszedł czas coś zmienić' Porażka jest niezbędna do osiągnięcia sukcesu'. stwierdził kiedyś Brian Tracy. Myślę, ze czym więcej porażek w życiu się odnosi tym więcej sukcesów. Podobnie jak Thomas Edison, który pracując nad wynalezieniem żarówki, dokonywał tysięcy eksperymentów, które kończyły się fiaskiem.Za każdym razem musiał od nowa tworzyć próżniową szklaną bańkę i próbować z innym materiałem. Nie poddawał się jednak i szukał dalej. Dzięki temu któraś z kolei próba została uwieńczona sukcesem. Ludzkość otrzymała światło elektryczne.

Kiedyś przeprowadzająca z nim wywiad osoba zapytała: „Jak to się stało, że po tylu porażkach wciąż pan wierzył i szukał?”Na to zdumiony Edison odpowiedział: „Ależ, proszę pani, porażki, jakie porażki? Ja tylko wykluczyłem tysiąc materiałów, które nie nadawały się do wykorzystania w żarówce”.

Także ta odniesiona porażka, przyczyniła się niejako by do mojego ówczesnego sukcesu, jestem przynajmniej zahartowana w boju do pracy w szeregach okrutnych korporacji :-)